niedziela, 15 lutego 2015

ROZDZIAŁ 2

Idę wzdłuż oświetlonego chodnika. Dotykam opuszkami palców chropowatych murów budynków które mijam. Wyciągam telefon poprawiając czerwoną szminkę na moich ustach. Głośno stukam obcasami o szare płyty chodnikowe. Wieczór jest na tyle ciepły że wystarcza mi tiulowa czarna koszula. Słyszę jak srebrne zwisające łańcuszki moich kolczyków ocierają się o siebie wydając charakterystyczny dźwięk. Spoglądam w niebo. Znad wysokiej budowli wyłania się ogromny, jasny księżyc, rozjaśniający chmury wokół siebie. Spada na mnie srebrzysta poświata dodając każdemu mojemu ruchowi wdzięku. Robię zgrabny piruet owijając rękę wokół latarni ulicznej. Nagle ktoś podbiega do mnie od tyłu, zakrywając swoimi dużymi dłońmi moje oczy. Dobrze wiem kto stoi za mną, nie muszę się na tym zastanawiać. Odwracam się przyciskając swoje usta do jego. Serce zaczyna bić mi coraz mocniej. On podsadza mnie na ceglany murek nie przerywając pocałunku. Przeczesuję dłonią jego kasztanowe włosy a on przyciąga mnie do siebie. Odsuwamy się od siebie by zaczerpnąć powietrza. Przysuwam usta do jego ucha i szepczę
- Liam.
- Nareszcie się obudziłaś! – krzyczy.
- Że co? – obraz brązowookiego mężczyzny zaczyna się zacierać aż całkowicie niknie mi sprzed oczu. Podnoszę powoli jedną powiekę, od razu zamykając ją ponownie. Po chwili powtórzyłam tą czynność jednak z dwoma powiekami. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do poświaty zachodzącego słońca którą wszystko było oblane, zobaczyłam zatroskaną twarz Lucy zwisająca nade mną jak w słabych amerykańskich komediach.
- Tak się o ciebie bałam! Wszyscy baliśmy! Niezłego stracha nam napędziłaś – panikuje Lucy. Mogę przysiądź że jej głos brzmi tak jak gdyby właśnie skończyła płakać. Próbuję się lekko podnieść lecz od razu rezygnuję z tej próby. Moja głowa. Kurwa mać. Podnoszę dłoń by zasłonić źródło uciążliwego światła. Od zaraz na nią spoglądam czując pod palcami mokrą substancję. Krew. Pięknie. Dakota pomaga mi usiąść a potem wstać. Nadal czułam w swoim organizmie duży wpływ alkoholu ale nie to było najgorsze.
- Musiałaś nieźle przywalić o jakiś kamień – mówi Will pochylając się na poziom mojej twarzy. Delikatnie dotyka rany na czole na co się krzywię. – Będzie trzeba szyć. Po drodze wstąpimy do szpitala.
Cudownie. Naprawdę cudownie. Za radą Caroline wyjęłam telefon z kieszeni wykręcając numer do mamy.
- Halo? Cześć mamo.
Tak wszystko jest okej. Naprawdę świetnie się bawiliśmy – kłamię.
Nie byłoby problemu jeśli przenocowałabym u Dakoty? Lucy też tam nocuje. Na drodze są straszne korki więc do Londynu dotrzemy pewnie dopiero za parę godzin i nie chcę fatygować Nialla by jechał kolejne kilometry by mnie odwieść.
Pewnie, będę pamiętać. Dziękuję, dobranoc – rozłączam się wypuszczając głośno powietrze.
- Załatwione – bąkam. Nie mam pojęcia co mogłabym powiedzieć więc po prostu przemilczę całe moje dzisiejsze zachowanie. I tak jest już maksymalnie niezręcznie. Przynajmniej dla mnie. Zza drzewa wyłoniła się Kim podając mi jednorazowy kubek pełen gorącej kawy z automatu.
- Trzymaj – mówi . Nie wyczułam w jej glosie jakiegokolwiek sarkazmu bądź ironii ale mimo to niepewnie tylko się uśmiechnęłam.
- Trzeba się zbierać. Na szczęście najbliższy szpital jest jedyne 20 minut drogi stąd – informuje Will trzymając w ręku czarną nawigację. Wszyscy zaczęli wsiadać do samochodu. Lucy pomogła mi przejść do przednich drzwi zupełnie jak gdybym straciła właśnie obie nogi. Czułam się straszliwie upokorzona ale starałam się o tym nie myśleć. Znakomicie, przegapiłam koncert Sama. Ten dzień to jeden wielki koszmar. Nie wiem co musiałoby się stać by jeszcze bardziej go pogorszyć. Jechaliśmy dość zatłoczoną drogą. Deszcz zaczął  dudnić o dach samochodu i spływać strugami po szybach. Wpatrywałam się w malutkie kropelki łączące się w długie nitki. Głowa zaczynała boleć mnie coraz bardziej co uznałam za zły znak. W między czasie dopiłam swoją kawę i robiłam dosłownie wszystko by wytrzeźwieć. To nie byłoby dla mnie zbyt korzystne gdyby lekarz zadzwonił na policję. Z drugiej strony.. dzisiaj naprawdę już nic mnie nie zdziwi. Po około 25 minutach od wyjechania, Niall skręcił w zacienioną wyboistą uliczkę prowadząca do szpitala. W praktycznie całkowitych ciemnościach nie widziałam niczego poza oświetlanymi przez BMW znakami drogowymi. Zaczęłam myśleć co dzisiaj tak naprawdę się wydarzyło. Alkohol w większej ilości wydostał się już z mojego organizmu, co pozwalało mi w miarę trzeźwo myśleć. Ten facet. To było naprawdę dziwne. Pojawił się znikąd akurat kiedy potknęłam się o własne nogi. I dlaczego on mi się śnił? Naprawdę musiałam mocno uderzyć się w głowę. Nie ma innego wytłumaczenia. Głośno wypuszczam powietrze z płuc zamykając oczy. I tak prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Poza tym to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Prawda?
- Jesteśmy, to chyba tutaj -  z zamyślenia wyrwał mnie Niall. Wyjrzałam za okno. Rzeczywiście, przed nami stał oszklony budynek z charakterystycznymi, szpitalnymi zasłonami w oknach. Na szczycie budowli widniał granatowy neon z pełną nazwą jednostki. Otworzyłam drzwi pozwalając zimnemu powietrzu uderzyć w moje ciało. Od razu lepiej. Z tylnego siedzenia wygramoliła się Dakota a zaraz za nią Lucy trzymająca moją parkę. Narzuciła mi ją na ramiona po czym chwyciła pod ramię. Sama nie wiem czy z obawy przed ponownym upadkiem czy dlatego że obawia się reakcji personelu na mój chwiejny krok. Podeszłyśmy do samo przesuwnych drzwi po czym weszłyśmy do środka. Wszystko było zadbane i utrzymane w nowoczesnym stylu. Dakota poleciła nam usiąść na plastikowych krzesełkach wmontowanych w ścianę kiedy ona podeszła do pielęgniarki poinformować o moim wypadku. Po około pięciu minutach była już przy mnie sadzając mnie na czarny wózek. Czy to naprawdę jest konieczne? Przecież to tylko rana głowy. Może z jednej strony i lepiej że nie muszę o własnych siłach poruszać się po tym obiekcie. Lepiej nie ryzykować. Jadąc przez długi korytarz myślałam o tych wszystkich osobach którym nie udało się wyjść z tego budynku. Przyjeżdżali jak ja, z pewnością że wszystko będzie dobrze a później po prostu było coraz gorzej i gorzej aż wszystko się skończyło. Przynajmniej w tym świecie.
Młoda kobieta jedną ręką otworzyła białe drzwi przewożąc mnie przez próg niewielkiego pomieszczenia. Pomogła mi przenieść się z plastikowego wózka na podłużne lekarskie łóżko stojące na środku pomieszczenia. Ten  pokój nie różnił się niczym od przypadkowego pokoju higienistki szkolnej. W zaszklonym regale poukładane były różnej wielkości gazy, pełno opakowań waty, różnokolorowe strzykawki. Strzykawki. Poczułam charakterystyczny ucisk w brzuchu. Strach, tak, to chyba tak się nazywa.
- Dzień dobry panno..
- Destiny – odpowiadam lecz mój głos przypominał bardziej pisk niż normalną odpowiedź. Doktor Marcus, chyba tak się nazywał, wywnioskowałam to z plakietki na jego białym fartuchu, podszedł do mnie i przykucnął z twarzą na poziomie mojego czoła. Wpatrywał się chwilę w ranę po czym wstał podchodząc do białej szafki. Wyjął z niej dwa opakowania gazy i coś co było chyba wodą utlenioną. Odłożył przyrządy na biurku po czym podszedł do szklanego regału biorąc w dłoń dwa plastikowe opakowania oraz prawdopodobnie nici. Zerknęłam na dwa opakowania w jego dłoni.
Igła i strzykawka.
Igła i strzykawka.
Igła i strzykawka.
Oddychaj. To nic takiego. To tylko Igła i strzykawka. Kurwa. Czuję jak moja twarz blednie a moje ręce robią się zimne. Mężczyzna zakłada białe rękawiczki po czym otwiera i namacza gazę w bezbarwnym płynie.
-  To może troszkę szczypać. Bądź dzielną dziewczynką  - słyszę jak przez mgłę. Czuję jakbym miała zaraz znowu zemdleć. Auć! – krzywię się. Zamykam oczy czekając na koniec tego horroru. Po jakimś czasie przestałam czuć obecność gazy na moim czole. Powoli otwarłam jedno oko by zobaczyć srebrną igłę zbliżająca się do mojej twarzy. Wzdrygnęłam się. Lekarz zauważywszy to uśmiechnął się i powiedział:
- Jeśli wolisz szyć bez znieczulenia to nie ma problemu – Szyć. Znieczulenie. Igły. Wszystko wiruje mi przed oczami.
- Jest okej – piszczę, modląc się o koniec tych męczarni. Ostry przedmiot znalazł się w samym środku rozcięcia powodując uciążliwe pieczenie.
- Teraz już z górki – mówi, sama nie wiem dokładnie czy do mnie czy do siebie. Chwycił niewielką igłę zakładając na nią nitkę.
- Możesz poczuć delikatne szarpanie. Założymy tylko trzy szwy więc blizna nie powinna być bardzo widoczna.
 Ponownie zamknęłam oczy. O dziwo nic nie poczułam. Czekałam na znak mężczyzny starając się miarowo oddychać.
- I gotowe – otwarłam oczy odczuwając wyraźną ulgę. Doktor Marcus zakleił szwy opatrunkiem oraz poinstruował mnie jak dbać o ranę i za jaki czas mam zgłosić się do zdjęcia szwów. Gdy tylko skończył podziękowałam i wyszłam z pokoju głośno zamykając za sobą drzwi. Od razu zobaczyłam przyjaciółki czekające na mnie opierając się o miętową ścianę.
- I po wszystkim. Wracajmy do reszty – wzdycham udając że chwilę temu wcale nie przeżyłam ataku serca.
- Wszystko dobrze?- pyta Dakota.
- Tak, to tylko trzy szwy. Przeżyję.
Przeżyję.
A raczej przeżyłam, przeżyłam ten cholerny, przeklęty dzień. Najchętniej całkowicie wymazałabym go ze swojej pamięci, jednak już do śmierci przypominać mi o nim będzie biała kreska nad lewą brwią.
Ubrałam kurtkę i ruszyłam w stronę wyjścia zaraz za dziewczynami. Skręcając kilkakrotnie w wyglądające tak samo korytarze doszłyśmy do drzwi. Na dworze przestało padać, ale w powietrzu wyczuwało się ogromną wilgoć. To jedna z tych nocy podczas której na spacery wyruszają tylko wampiry Stephenie Meyer bądź Lisy Smith. Przeczesałam  wzrokiem obskurny parking oraz miejsca wokół niego ale nie dostrzegłam nigdzie czarnego BMW. Wzdrygnęłam się słysząc stłumiony dźwięk piszczącej opony na mokrym asfalcie.
- Gdzie samochód – pytam Dakoty.
- Nie mam bladego pojęcia – odpowiada a wyraz jej twarzy wcale nie przypomina szczęścia.
Zrobiłam krok w stronę trzech małych schodków. Prawo, lewo. Gdzie ten cholerny Niall odjechał. Właśnie sięgałam po telefon do kieszeni kiedy usłyszałam głośne wibracje w torebce Dakoty. Dziewczyna zdjęła torbę z ramienia przesuwając ją w zagięcie łokcia. Przeciągnęła srebrny suwak w bocznej kieszonce i wydobyła czarnego iphona.
- Halo – jej glos odbił się cichym echem po pustym placu przed nami.
- Tak, czekamy przed szpitalem ale nigdzie was nie ma.
- Jasnę.. – zawahała się. – Będziemy za minutę.
Urządzenie wydało charakterystyczny dźwięk blokady ekranu po czym upadło na dno skórzanej torby.
- Zaparkowali poniżej tej drogi – wskazuje na kamienistą uliczkę którą przyjechaliśmy pod szpital. – Zobaczyli samochód policji i obawiali się że mogłaby do nich zajrzeć.
Nic dziwnego. Jestem prawie pewna że Niall wypił przynajmniej jedno piwo. A biorąc również pod uwagę resztę i niepełnoletniego Bena to dobry pomysł by zejść im z oczu. Zaczęłyśmy schodzić po mokrych kamieniach tworzących bruk ulicy. Co chwilę traciłam równowagę poślizgująca się jak niezdara. Przerzucałam wzrok z jednego drzewa na drugie. Dlaczego one wyglądają tak przerażająco? Czuję się jak główna postać w tanim horrorze. Brakuję tylko rozwścieczonych nietoperzy i skrzeczących, czarnych kruków. I faceta w masce z piłą mechaniczną. O tak -  śmieję się w duchu.
Nagle usłyszałam jakieś krzyki przesłonięte szumem ogromnych iglaków. Jak na zawołanie wszystkie stanęłyśmy w miejscu przewijając oczami z jednej na drugą. W całkowitej ciszy przyśpieszyłyśmy kroku. Jednak im dalej się posuwałyśmy, tym głośniejsze stawały się te odgłosy. Bez problemu mogłam wyróżnić już wiązanki przekleństw. Nie jestem pewna ale wydaje się jak gdyby rozmawiała ze sobą jakaś grupa mężczyzn. Może to jacyś kibice przeciwnych drużyn, którzy przypadkiem spotkali się na ulicy? Sama nie wiem, ale na pewno wolałabym się stąd jak najszybciej wynosić. Maszerowałyśmy równym krokiem starając nie skupiać się na coraz wyraźniejszych krzykach. Gdy już prawie zeszłyśmy na sam dół, głosy ucichły. Nie przerywając kroku odetchnęłyśmy z ulgą. Duże prawdopodobieństwo że to naprawdę byli kibice. Możliwe że przepędziła ich policja. Tak, to najbardziej prawdopodobne. Zrobiłam parę kroków kiedy stanęłam jak wryta sparaliżowana strachem. Moje uszy znowu usłyszały nieprzyjemny pisk, ale dużo bliżej, tak jak gdyby zaraz obok mnie. Zauważyłam jasne światło przedzierające się przez gałęzie drzew rosnących na zakręcie drogi. Robiło się coraz jaśniejsze, aż w ciągu kilku sekund rozpędzony pojazd sunął prosto w naszą stronę. Jego lampy raziły mnie w twarz, powodując jeszcze większe ogłupienie. Coś w głowie kazało mi się odsunąć ale stopy nie chciały oderwać się od ziemi. To wszystko trwało dosłownie pięć sekund. Coś ciężkiego uderzyło we mnie z ogromnym impetem strącając mnie jak pionek do gry w zarośnięte pobocze. Moje spodnie nabierały wody z grząskiego podłoża niczym gąbka. Podniosłam głowę by zobaczyć  czarny, sportowy samochód biorący ostry zakręt w miejscu gdzie jeszcze sekundę temu stałam.
I znowu pisk.
Chcę zatkać uszy ale wszystko dzieje się za szybko. Samochód mrugając światłami po moich oczach zmienia swoja pozycje o 180 stopni zostawiając po sobie smród palonej opony.
Spojrzałam w przednią szybę i zamarłam. Chciałam coś powiedzieć ale nie mogłam. To on. To Liam.
Kierowca nie przejmując się zupełnie trójką dziewczyn które ledwo uszły z życiem docisnął pedał gazu odjeżdżając. Patrzyłam ślepo w oddalające się czerwone światełka. Moja głowa nie była jeszcze na to gotowa. Wszystko działo się za szybko i za intensywnie. Minęła jakaś minuta zanim doszło do mnie co tak naprawdę się stało. Z przeciwnej strony nadbiegła Lucy panicznie lustrując mnie i Dakotę. Dakota! Szybko podnoszę się z ziemi podając zabłoconą dłoń przyjaciółce.
- O mój boże, Dakota! Nic ci nie jest, uratowałaś mi dupę - krzyczę ciągnąc za jej rękę.
- Wszystko gra, nic mi nie jest – otrzepuje spodnie z liści i trawy.
- Co za prostak – syczę kopiąc w największy kamień jaki udało mi się dostrzec.
Zanim którakolwiek zdążyła cokolwiek odpowiedzieć z naprzeciwka nadjechało znajome czarne BMW. Ben wyskoczył z samochodu podbiegając do nas.
- Cholera, nic wam nie jest? Ten palant prawie skasował nasze auto! – krzyczy na cały głos. – Niech go diabli! Wsiadajcie do samochodu. Lepiej się stąd zwijajmy.

Na szczęście o własnych siłach podeszłyśmy do drzwiczek. Dakota usiadła z przodu, a ja z Lucy koło Bena na tylnych siedzeniach. Niall wykonał sprawny manewr ustawiając samochód w odpowiednim kierunku. Pokonaliśmy zakręt wjeżdżając na dobrze oświetloną drogę prowadzącą do Londynu. Według mojego telefonu było po 22. Dawno nie czułam się tak wyczerpana. Zwinęłam się w kulkę na siedzeniu. Słuchałam jak pozostali komentowali zachowanie kierowcy.. Liama. Jak ktoś tak pomocny z jednej strony mógł zrobić coś takiego? Może to wcale nie był on? Może to mój zdezorientowany i  przemęczony mózg płata mi figle? Nie mam siły o tym myśleć, chcę zamknąć oczy i obudzić się dopiero w domu. Staram się myśleć o czymś pozytywnym. Nie minęło nawet 10 minut aż odpłynęłam.

(BARDZO mi zależało żeby dodać rozdział jeszcze dzisiaj, a że miałam problem z internetem dodaję dopiero teraz. Miał być on dłuższy ale nie mam już siły sprawdzać, ponieważ teraz wróciłam do domu. Dodam tą stronę do następnego, więc będzie on dłuższy. Mam nadzieję że nie będzie wielu błędów, ale naprawdę wszystko było dzisiaj bardzo szalone!)
CZYTASZ=KOMENTUJESZ

środa, 11 lutego 2015

ROZDZIAŁ 1

*bzz*
*bzz*
*bzz*
-Y.. Halo.. Auć!
- Destiny, chyba nie chcesz powiedzieć mi że cię obudziłam! – cholera.
- O, Dakota, nie, nie spałam, ja tylko.. ał..
- Chyba nie zapomniałaś o dzisiaj?! Nie mogłabyś..
- Skąd.. Jestem już w swoich mega obcisłych jeansach i poleruję szpilki! – zapomniałam! Cholera. Jasna. – Daj mi 15 minut, muszę tylko.. no wiesz torebkę zabrać.
- Musiałabym cię nie znać. Za pół godziny będziemy po ciebie!
- Jest super! Kocham.
Ugh.
Stoję nieogarnięta na środku pokoju myśląc co najpierw musze zrobić. Presja czasu działa. Boże nadal stoję w miejscu. Łazienka, o tak. Nakładam pastę na szczoteczkę jednocześnie starając się ogarnąć włosy. Oczywiście Des, przecież planowałaś ten wyjazd od przynajmniej tygodnia, ale mimo to zapomniałaś. Wyjście na koncert to byłby naprawdę super pomysł gdyby nie to że każdy będzie dopatrywał się w moim zachowaniu jakiś depresyjnych słabości. Umyłam zęby, twarz i nałożyłam delikatny makijaż. Zastanawiałam się nad dodaniem kreski, ale wszyscy od razu wezmą to za zły znak.
Mam jeszcze jakieś 15 minut do przyjazdu Dakoty. Podchodzę do szafy i wyjmuję z niej moje słynne jeansy z wysokim stanem oraz koszulkę na ramiączkach. Skończyłam ubierać się punktualnie o 13 i dosłownie sekundkę po tym usłyszałam dzwonek do drzwi.
- Wychodzę mamo, będę około 22! – krzyknęłam  wiedząc że dojście do kuchni i powrót do drzwi znacznie zniecierpliwiłby Dak. Zakładam czerwone nike i zabieram parkę, nie zapowiada się na deszcz ale na zewnątrz nie jest bardzo ciepło. Pierwszą rzeczą którą widzę po uchyleniu drzwi to światło, bardzo jasne, oślepiające światło. Dakota wykorzystała mój ślepy moment i doskoczyła do mnie niczym pantera.
- No nareszcie, dzwonek wam nie działa?
- Ta, też cię miło widzieć – uśmiecham się a ona odwzajemnia się gardłowym chichotem.
- Więc jak, gotowa na super zabawę? – pyta, nieco zbyt podekscytowana.
- Tak, myślę że będzie fajnie, gdzie spotkamy się z resztą?- pytam niepewna swoich słów. Niektórych osób nie widziałam od jakiegoś roku i czuję się strasznie niepewnie.
- Zgarniemy ich gdzieś w centrum – mówi z takim spokojem jak gdyby było to najzwyklejsze spotkanie z kumplami, lecz obie dobrze wiemy że to nie tak wygląda. A może jestem po prostu przewrażliwiona. Nieważne. Podchodzę do auta i od razu rozpoznaję znajomą twarz za kierownicą. Czuje jak moje nogi zaczynają się lekko trzęść ale robię szybki krok żeby to ukryć.
- Cześć laska! Mieszkałaś może ostatnio na pustyni? Bo nie widywaliśmy cię zbyt często – tak, Niall i jego znakomite wyczucie. Mimo wszystko właśnie na spotkanie z nim cieszyłam się najbardziej. Przyjaźnimy się chyba od.. zawsze. Kiedy byliśmy mali robiliśmy proce z gałęzi i gumek po czym strzelaliśmy z nich do sąsiadów. To było dawno. Na tyle dawno że zdążyłam zapomnieć jakie to było świetne uczucie. Ała!
- Ziemia do Des! Haha wsiadaj szybko! – och super, wychodzę do ludzi i nawet nie umiem udawać normalnej. Podnoszę breloczek od kluczy którym dostałam chwilę temu w ramię i gramolę się na tylne siedzenie samochodu Dakoty. Usiadłam z tyłu co oznacz że będę zmuszona siedzieć koło dwóch innych osób. Znowu zaczynam się stresować. Czuję jak pocą mi się ręce.
- O widzę Lucy! Skręć tu – z moich panicznych myśli wyrywa mnie Dak. Zastanawiam się czy gdybym teraz uciekła zorientowaliby się. Parze w szybę i widzę.. widzę wszystkich. Pierwsza idzie Kim, zaraz za nią Ben i Will. Z boku wyłania się Lucy razem z Caroline. Tak, cała nasz paczka. Przed rokiem spędzaliśmy razem każdy weekend, jedni lubili się bardziej a jedni mnie lecz mimo to nie dało się nas rozbić. Wszyscy podeszli do samochodu i zaczęli pakować się na trzy dodatkowe miejsca w bagażniku. Przesunęłam się pod okno by obok mnie mogły usiąść Caroline i Lucy. Wszyscy ci ludzie byli ważną częścią mojego życia. Pomimo że Ben i Will nie byli mi tak bliscy jak Niall a Kim czy Caroline nigdy nie zastąpiłyby mi Lucy i Dakoty, tworzyliśmy jakąś całość, która zawsze się wspierała. Bardzo obawiałam się tego momentu. Moje ręce były całe lepkie a moja twarz naprzemiennie blada i czerwona.
- Jak dobrze cię widzieć, tak bardzo się stęskniłam! – powiedziała z wielkim uśmiechem Kim. Caroline uśmiechnęła się tylko szczerze trzepocząc swoimi nienaturalnie długimi plastikowymi rzęsami. Ben i Will także nie robili żadnej ceremonii, zaczęli łaskotać mnie przez luki pomiędzy fotelami śmiejąc się głośno i narzekając że brakowało im drażnienia się ze mną. Tak naprawdę po około pięciu minutach odetchnęłam już z ulgą. Poszło całkiem okej. Podkurczyłam nogi pod siebie i wyjęłam z torebki słuchawki. Ponieważ do miejsca całej imprezy mieliśmy jechać jakieś dwie godziny pomyślałam że ewentualnie mogę się przespać. Jedna słuchawka, druga, play i nic. Co? *klik* *klik* Nic.
- Lucy, mogę pożyczyć twoje słuchawki? Z moimi jest coś nie tak.
- O, pewnie! Gdzieś je tu miałam.. – mówi grzebiąc w swojej kostce.
- Przykro mi, chyba zostawiłam je w domu.
- Oh, okej. Um, Dakota?
- Niestety, rozpadły mi się podczas ostatniego pobytu na klifach – kurwa. Więc czeka mnie długa droga. A mówić długa mam na myśli że chcę uciekać.
- O a co my tu mamy – mówi Ben wyciągając z plecaka butelkę. Odkręca ją biorąc parę dużych łyków po czym podaje dalej do Willa. O tak, świetnie.
- Destiny? – pyta mnie Kim, podstawiając mi alkohol pod nos. A co mi tam, może w ten sposób lepiej zniosę tą drogę. Wyciągnęłam rękę po butelkę biorąc trzy łyki wódki. Fuj. Skrzywiłam się, mam nadzieję nie na tyle artystycznie by ktoś zwrócił na to uwagę. Ciepła substancja rozlała się po moim przełyku. Nawet nie paliło. Butelka krążyła po całym samochodzie znajdując się jeszcze dwa razy w mojej dłoni. Po drugim razie byłam już wyluzowana. Nawet rozmawiałam, co mnie dziwiło.
- O której to wszystko się zaczyna? – pyta Carol.
- O 15 zaczyna się festyn, pochodzimy, pooglądamy, może będzie wesołe miasteczko, a o 17 zaczynają się koncerty – odpowiada Niall.
- Kto oprócz Sam’a będzie grał?
- Z tego co pamiętam ma być jeszcze Rita Ora i Iggy.
- Super – odpowiada z wyćwiczoną obojętnością Caroline.
Patrzę przez okno zastanawiając się czemu jedne chmury są niżej od innych. Dziwne. Zza białego obłoczka wyłoniło się jasne słońce więc sięgnęłam przed siebie i zdjęłam okulary z głowy Nialla zakładają je sobie na twarz.
- Ej! No co ty! – zawołał żartobliwie. Wzruszyłam ramionami uśmiechając się do niego. Reszta drogi minęła w ciszy. Słychać było tylko zmieniające się cyklicznie kawałki w radiu. Rozejrzałam się po samochodzie zdając sobie sprawę że jestem jedyną osobą, nie licząc Nialla, która nie spała. Zdjęłam buty i osunęłam się na fotelu zamykając oczy.
- Jesteśmy! – obudził mnie krzyk Dakoty. Leniwie podniosłam powieki. Kiedy odzyskałam świadomość reszta pasażerów wychodziła już na otwarty brukowany plac. Założyłam nike i uchyliłam drzwi. Uderzyło we  mnie świeże rześkie powietrze. Niezdarnie wyczołgałam się z czarnego BMW i automatycznie zachwiałam się lądując na Benie.
- Uważaj trochę – zaśmiał się uprzejmie. Jak najszybciej osunęłam się od jego torsu robiąc dwa kroki do przodu niecko chwiejnym korkiem. Posłałam mu uśmiech by pokazać że wszystko okej. Mam nadzieję że to kupił. Wszyscy pozabierali kurtki, torebki, plecaki i ruszyliśmy w stronę zbierających się masowo ludzi. Wszyscy podeszli do białego namiotu kupując sobie po piwie. Tylko ja, Lucy i Ben nie byliśmy pełnoletni ale w natłoku ludzi nikt się tym nie przejmował .
- Proszę – Kim podała mi plastikowy, przezroczysty kubek pełen piwa z sokiem malinowym . Wzięłam parę łyków dziękując dziewczynie. Zaczęliśmy poruszać się leniwie po wielkim placu oglądają kiczowate stoiska pod kolorowymi namiotami.
- Kto idzie na kolejkę? – zawołał Will wskazując  na ogromny czerwony obiekt. Zgłosili się wszyscy oprócz mnie. Nie żebym miała lęk wysokości czy coś z tych rzeczy, po prostu już wystarczająco miesza mi się w głowię i nie chcę wiedzieć co by było po wyjściu z karuzeli. Zapewniam Dak i Lucy że wszystko gra i poczekam na nich tutaj. Kiedy reszta próbuje przepchnąć się w kolejce do kasy ja zastanawiam się co będziemy robić tutaj tyle czasu, biorąc pod uwagę że koncert zaczyna się dopiero za parę godzin. Kiedy tak stałam zorientowałam się że mój kubek jest pusty. Czy ja naprawdę wypiłam to tak szybko? No cóż – myślę, wyrzucając plastik pod drzewo. Ruszyłam przed siebie sama dobrze nie wiedząc dokąd idę. Moja głowa była pełna myśli a zarazem całkiem pusta. Znalazłam się
z powrotem pod znanym mi już białym namiotem.
- Poproszę jedno piwo – wybąknęłam do wysokiego faceta za prowizoryczną ladą. Postawił kubek przede mną wkładając do niego różową słomkę. Podałam mu banknot i odebrałam swoją resztę. Z tego co pamiętam kolejka po bilety była długa przynajmniej na piętnaście minut stania. Rozejrzę się, lepsze to niż stanie jak niemota i czekanie na nich. Zrobiłam dwa łyki i zaczęłam snuć się w niewiadomym mi kierunku. Słońce przebijało się zza ciemnych chmur rażąc mnie w oczy. Cholerne słońce. Wyjęłam telefon by sprawdzić godzinę i ku mojemu zdziwieniu było już po 16, co oznaczało że jeszcze godzina do rozpoczęcia koncertu. Nie wiedziałam co mogę tu robić a że nigdzie nie widziałam znajomych postanowiłam wyjść poza plac trochę się rozejrzeć. Jeszcze raz zerknęłam na telefon, żadnej wiadomości. Więc postanowione. Skręciłam w lewo chowając się w cieniu ogromnych buków. Do wyboru miałam chodnik wzdłuż głównej ulicy lub zacienione budynkami brukowe uliczki prawdopodobnie prowadzące do jakiegoś starego miasta. Wybrałam drugą opcję przechodząc na pasy a później przez jezdnię. W między czasie dopiłam swoje piwo i jestem całkowicie pewna że jedna malutka porcja alkoholu więcej załatwiłaby mnie na dobre. Moje ruchy stawały się coraz bardziej chwiejne a moje myśli coraz mniej jasne. Ała! Wywróciłam się, pięknie.
- Kurwa moje spodnie – mówię do siebie patrząc na rozdarcie wzdłuż prawego kolana. Ulubione spodnie, dzięki.
-Jest okej? – pyta jakiś nieznajomy głos.
-Co, tak, nie, nie wiem dokładnie.
- Widzę że nieźle się zalałaś – prycha.
- Nie, to tylko jedno piwo – bąkam i jak na zawołanie zataczam się lądując na jego klatce piersiowej. Tak, ja zdecydowanie nie powinnam pić. Od razu chcę się odsunąć ale uniemożliwiają mi to dwie ręce na moim tułowiu. Co do chuja.
- Naprawdę sądzę że nie powinnaś sama wracać do domu w takim stanie.
- Nie mam tu domu. To znaczy przyjechałam ze znajomymi na koncert.
- Mówisz o tym koncercie który zaczął się około pół godziny temu kilka ulic stąd? – co?! Cholera. Od razu sprawdzam telefon ignorując nieznajomego. Pięć nieodebranych połączeń od Dakoty i trzy od Nialla. Super.
- Um, tak, możliwe że straciłam poczucie czasu. Myślę że powinnam już iść.
- Poczekaj, właściwie to idę właśnie w tamtym kierunku więc jeśli nie masz nic przeciwko mogę ci towarzyszyć.
- Okej, czemu nie – odpowiadam przerzucając wzrok z szarej ulicy na mojego rozmówcę. Dopiero teraz miałam okazję zobaczyć jak wyglądała osoba stojąca centymetry ode mnie. Był to dobrze zbudowany mężczyzna. Miał brązowe włosy połyskujące w delikatnych promieniach popołudniowego słońca. Jego oczy miały prawie ten sam odcień ciepłego brązu. Było w nim coś zarazem przyciągającego i tajemniczego.
- Możemy iść? – wyrwał mnie z mojej wyobraźni zachrypły głos. – Jestem Liam – dodał uśmiechając się zadziornie.
- Co? A tak , jasne.. – oblałam się rumieńcami. No pięknie. – Destiny – mówię i próbuję się uśmiechnąć. Liam wskazuje ręką na bruk odbijający w prawo przepuszczając mnie przodem. Szliśmy wąskimi uliczkami patrząc na rzucane przez nas cienie. Czy ja naprawdę odeszłam tak daleko w głąb tego przeklętego miasta? Czuję jakby moja głowa miała zaraz eksplodować a telefon nie przestaje wibrować w kieszeni. Pewnie powinnam go odebrać ale jestem zbyt skupiona na stawianiu nóg w jak najbardziej możliwie prostej linii i nie mogę pozwolić sobie na rozproszenie. Spojrzałam na Liama. Patrzył przed siebie, tak jak gdyby szedł zupełnie sam. Kątem oka dostrzegłam że spod jego skórzanej kurtki wystają różnej grubości czarne linie. Przyłapałam się na wyobrażaniu sobie tego tatuażu na jego ramionach bez tej cholernej kurtki. O tak, jestem bardzo pijana. Chłopak nagle uśmiechnął się pod nosem i szybkim ruchem przekręcił głowę w moją stronę. Znowu się zarumieniłam i odwróciłam szybko wzrok. Dopiero teraz zorientowałam się że przez cały czas słyszałam przytłumioną muzykę. Teraz stała się już całkiem wyraźna.
- No to jesteśmy. Poradzisz sobie dalej sama? – zapytał podchodząc bliżej.
- Tak, myślę ze tak – wstrzymuję oddech a serce zaczyna bić mi stopniowo coraz mocniej.
- To super, miło było cię poznać – mówi z zadziornym uśmiecham gwałtownie odsuwając się i zostawiając mnie oniemiałą. Odchrząkam.
- Tak.. Um, dzięki za no, podprowadzenie mnie – jąkam się jak jakaś idiotka. Posyła mi jeszcze jeden olśniewający uśmiech po czym odwraca się na pięcie i odchodzi w przeciwnym kierunku. Okej, to było bardzo dziwne, ale nie mam czasu teraz się nad tym zastanawiać. Muszę jak najszybciej odnaleźć wszystkich i wytłumaczyć im co się stało. Zaczynam włóczyć się chodnikiem w stronę przejścia dla pieszych. Po chwili byłam z powrotem na wielkim zatłoczonym placu. Muzyka była bardzo głośna. Rozpoznałam piosenkę Work, więc zakładam że akurat występuje Iggy. Zaczęłam przedzierać się przez zbitą grupę ludzi rozglądając się za jakąkolwiek znajomą twarzą. Kręciło mi się w głowie i czułam że zaraz upadnę. Wyjęłam telefon i stuknęłam w imię Dakoty. Nic nie słyszę, cholera.
- Halo? Destiny?! Gdzie jesteś? – słyszę jak ktoś wydziera się do telefonu.
- Pod sceną! Nie słyszę cię! Halo! Dakota - *pi* *pi* *pi* rozłączyła się. Ignorując ból głowy postanawiam wyluzować i jak każda osoba tutaj zacząć dobrze się bawić. Wsłuchałam się w piosenkę i zaczęłam wykrzykiwać jej słowa skacząc w rytm basów. Jest w sumie całkiem nieźle. Może było trzeba wpaść na to na samy początku? Nieważne. Muzyka dudniła w moich uszach a ja czułam się naprawdę wyluzowana. Ha, jakie świetne uczucie! Nagle czuję jak jakieś dwie ręce chwytają mnie w pasie i zaczynają wlec w stronę opustoszałej części placu. Jestem zdezorientowana i nie mam pojęcia co się dzieje. Próbuję się wyrwać ale na próżno. Po chwili czuję że uścisk się rozluźnił a ja stoję na różowej kostce brukowej. Powoli odwracam się by zobaczyć wściekłą twarz Nialla.
- Powiesz mi proszę gdzie cię wywiało? -  prycha rozzłoszczony. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam go w takim stanie.
- Spokojnie. Kiedy poszliście na kolejkę postanowiłam zobaczyć trochę miasta. Oddaliłam się a potem możliwe że straciłam poczucie czasu. To wszystko.
- Jesteś pijana. I co z twoim kolanem?! – spojrzałam w dół by zobaczyć pełno zaschniętej krwi na skórze i wokół niej na jeansach.
- To nic takiego.. – tłumaczę się nieudolnie.

- Wracamy do domu – mówi wyciągając telefon. – Halo? Dakota? Znalazłem ją. Będziemy czekać przy samochodzie. Nialla chwyta mnie za ramię jak niegrzeczne dziecko ciągnąc w kierunku parkingu. Czuję że wszystkie mięśnie w moim ciele wiotczeją. Mam straszne wyrzuty sumienie i nie wiem jak mam się wytłumaczyć przed wszystkimi którym zepsułam wyjazd. Kolorowy plac staje się coraz bardziej ciemny i ciemny. Muzyka w tle zamienia się w rozmyty szum. Czuję jak upadam.  
CZYTASZ=KOMENTUJESZ

poniedziałek, 9 lutego 2015

WSTĘP

Drogi pamiętniku.
Mamy dzisiaj 3 lipca 2015 roku. Dawno się nie odzywałam. Minął dokładnie rok od tragicznego wydarzenia i stwierdzam że pora wrócić do żywych. Postanowiłam zacząć od jakiejś notki, chodź zapomniała już jakie to dziwne dzielić każde przeżycie z zeszytem. Staram się nie patrzeć na wcześniejsze strony , które wypełniałam z uśmiecham na twarzy. Po tych stronach wszystko legło w gruzach a z tym i ja, ale halo, mamy wakacje, czas w którym wszystko staje się prostsze i  łatwiejsze. Więc zacznę może od tego że jestem trzecioklasistką! A raczej będę, za jakieś dwa miesiące. Wszyscy myśleli że moim największym problemem będzie odtrącenie wszystkiego pozytywnego. Poniekąd tak było, musiałam odtrącić wszystkie dobre wspomnienia, dobre chwile, które mnie zabijały,  jednak nie odtrąciłam wszystkiego. Musiałam się spiąć w sobie żeby cokolwiek osiągnąć. Każde wypracowanie pisałam na podwójną ilość słów a każde zadanie rozwiązywałam z niemożliwą precyzją. Nie jestem taka, nigdy nie byłam tego typu uczniem, ale właśnie to odciągało mnie od wszystkiego i pozwalało żyć z innymi ludźmi. Pierwszymi osobami do których się odezwałam były Lucy i Dakota. To one wyciągały mnie w każdy wieczór daleko od miasta i robiły ze mną dziwne rzeczy. Potrafiłam śmiać się godzinami, a kiedy wracałam do domu, znowu wchodziłam w swoją szczelnie zamkniętą bańkę. To miało swoje plusy, porównywałam to co czułam z nimi i sama przez co stopniowo zaczynałam eliminować mój smutek. Teraz praktycznie go nie ma, czuję go tylko kiedy zacznę wspominać, ale nie przeszkadza mi to, to ten typ dobrego bólu, który przypomina nam jak bardzo kogoś kochaliśmy. No tak, jeszcze rodzice. Wspierali mnie chyba najbardziej, ale nie w sposób o jakim myślicie. To nie było tak że mama przynosiła mi herbatę i okrywała mnie kocem mówiąc że pewnego dnia będzie dobrze. Byli oni jedynymi osobami które traktowały mnie n o r m a l n i e. Poza moim pokojem nic się nie zmieniło, miałam obowiązki, musiałam myć naczynia a gdy zrobiłam cos złego dostawałam kazanie jak każdy normalny nastolatek. Nie rozczulali się nade mną, chcieli żeby w moim życiu było takie miejsce które nigdy się nie zmieni i do którego mogę po prostu wrócić jeżeli tylko zechcę. I wróciłam. A dzisiaj jest dzień w którym Destiny Red wraca publicznie.