Idę wzdłuż
oświetlonego chodnika. Dotykam opuszkami palców chropowatych murów budynków
które mijam. Wyciągam telefon poprawiając czerwoną szminkę na moich ustach.
Głośno stukam obcasami o szare płyty chodnikowe. Wieczór jest na tyle ciepły że
wystarcza mi tiulowa czarna koszula. Słyszę jak srebrne zwisające łańcuszki
moich kolczyków ocierają się o siebie wydając charakterystyczny dźwięk.
Spoglądam w niebo. Znad wysokiej budowli wyłania się ogromny, jasny księżyc,
rozjaśniający chmury wokół siebie. Spada na mnie srebrzysta poświata dodając
każdemu mojemu ruchowi wdzięku. Robię zgrabny piruet owijając rękę wokół
latarni ulicznej. Nagle ktoś podbiega do mnie od tyłu, zakrywając swoimi dużymi
dłońmi moje oczy. Dobrze wiem kto stoi za mną, nie muszę się na tym
zastanawiać. Odwracam się przyciskając swoje usta do jego. Serce zaczyna bić mi
coraz mocniej. On podsadza mnie na ceglany murek nie przerywając pocałunku.
Przeczesuję dłonią jego kasztanowe włosy a on przyciąga mnie do siebie. Odsuwamy
się od siebie by zaczerpnąć powietrza. Przysuwam usta do jego ucha i szepczę
- Liam.
- Nareszcie
się obudziłaś! – krzyczy.
- Że co? –
obraz brązowookiego mężczyzny zaczyna się zacierać aż całkowicie niknie mi
sprzed oczu. Podnoszę powoli jedną powiekę, od razu zamykając ją ponownie. Po
chwili powtórzyłam tą czynność jednak z dwoma powiekami. Kiedy moje oczy
przyzwyczaiły się już do poświaty zachodzącego słońca którą wszystko było
oblane, zobaczyłam zatroskaną twarz Lucy zwisająca nade mną jak w słabych
amerykańskich komediach.
- Tak się o
ciebie bałam! Wszyscy baliśmy! Niezłego stracha nam napędziłaś – panikuje Lucy.
Mogę przysiądź że jej głos brzmi tak jak gdyby właśnie skończyła płakać.
Próbuję się lekko podnieść lecz od razu rezygnuję z tej próby. Moja głowa.
Kurwa mać. Podnoszę dłoń by zasłonić źródło uciążliwego światła. Od zaraz na
nią spoglądam czując pod palcami mokrą substancję. Krew. Pięknie. Dakota pomaga
mi usiąść a potem wstać. Nadal czułam w swoim organizmie duży wpływ alkoholu
ale nie to było najgorsze.
- Musiałaś
nieźle przywalić o jakiś kamień – mówi Will pochylając się na poziom mojej
twarzy. Delikatnie dotyka rany na czole na co się krzywię. – Będzie trzeba
szyć. Po drodze wstąpimy do szpitala.
Cudownie.
Naprawdę cudownie. Za radą Caroline wyjęłam telefon z kieszeni wykręcając numer
do mamy.
- Halo?
Cześć mamo.
Tak wszystko
jest okej. Naprawdę świetnie się bawiliśmy – kłamię.
Nie byłoby
problemu jeśli przenocowałabym u Dakoty? Lucy też tam nocuje. Na drodze są
straszne korki więc do Londynu dotrzemy pewnie dopiero za parę godzin i nie
chcę fatygować Nialla by jechał kolejne kilometry by mnie odwieść.
Pewnie, będę
pamiętać. Dziękuję, dobranoc – rozłączam się wypuszczając głośno powietrze.
- Załatwione
– bąkam. Nie mam pojęcia co mogłabym powiedzieć więc po prostu przemilczę całe
moje dzisiejsze zachowanie. I tak jest już maksymalnie niezręcznie.
Przynajmniej dla mnie. Zza drzewa wyłoniła się Kim podając mi jednorazowy kubek
pełen gorącej kawy z automatu.
- Trzymaj –
mówi . Nie wyczułam w jej glosie jakiegokolwiek sarkazmu bądź ironii ale mimo
to niepewnie tylko się uśmiechnęłam.
- Trzeba się
zbierać. Na szczęście najbliższy szpital jest jedyne 20 minut drogi stąd –
informuje Will trzymając w ręku czarną nawigację. Wszyscy zaczęli wsiadać do
samochodu. Lucy pomogła mi przejść do przednich drzwi zupełnie jak gdybym
straciła właśnie obie nogi. Czułam się straszliwie upokorzona ale starałam się
o tym nie myśleć. Znakomicie, przegapiłam koncert Sama. Ten dzień to jeden
wielki koszmar. Nie wiem co musiałoby się stać by jeszcze bardziej go
pogorszyć. Jechaliśmy dość zatłoczoną drogą. Deszcz zaczął dudnić o dach samochodu i spływać strugami po
szybach. Wpatrywałam się w malutkie kropelki łączące się w długie nitki. Głowa
zaczynała boleć mnie coraz bardziej co uznałam za zły znak. W między czasie
dopiłam swoją kawę i robiłam dosłownie wszystko by wytrzeźwieć. To nie byłoby
dla mnie zbyt korzystne gdyby lekarz zadzwonił na policję. Z drugiej strony..
dzisiaj naprawdę już nic mnie nie zdziwi. Po około 25 minutach od wyjechania,
Niall skręcił w zacienioną wyboistą uliczkę prowadząca do szpitala. W
praktycznie całkowitych ciemnościach nie widziałam niczego poza oświetlanymi
przez BMW znakami drogowymi. Zaczęłam myśleć co dzisiaj tak naprawdę się
wydarzyło. Alkohol w większej ilości wydostał się już z mojego organizmu, co
pozwalało mi w miarę trzeźwo myśleć. Ten facet. To było naprawdę dziwne. Pojawił
się znikąd akurat kiedy potknęłam się o własne nogi. I dlaczego on mi się śnił?
Naprawdę musiałam mocno uderzyć się w głowę. Nie ma innego wytłumaczenia.
Głośno wypuszczam powietrze z płuc zamykając oczy. I tak prawdopodobnie już
nigdy go nie spotkam. Poza tym to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Prawda?
- Jesteśmy,
to chyba tutaj - z zamyślenia wyrwał
mnie Niall. Wyjrzałam za okno. Rzeczywiście, przed nami stał oszklony budynek z
charakterystycznymi, szpitalnymi zasłonami w oknach. Na szczycie budowli
widniał granatowy neon z pełną nazwą jednostki. Otworzyłam drzwi pozwalając
zimnemu powietrzu uderzyć w moje ciało. Od razu lepiej. Z tylnego siedzenia
wygramoliła się Dakota a zaraz za nią Lucy trzymająca moją parkę. Narzuciła mi
ją na ramiona po czym chwyciła pod ramię. Sama nie wiem czy z obawy przed
ponownym upadkiem czy dlatego że obawia się reakcji personelu na mój chwiejny
krok. Podeszłyśmy do samo przesuwnych drzwi po czym weszłyśmy do środka.
Wszystko było zadbane i utrzymane w nowoczesnym stylu. Dakota poleciła nam
usiąść na plastikowych krzesełkach wmontowanych w ścianę kiedy ona podeszła do
pielęgniarki poinformować o moim wypadku. Po około pięciu minutach była już
przy mnie sadzając mnie na czarny wózek. Czy to naprawdę jest konieczne? Przecież
to tylko rana głowy. Może z jednej strony i lepiej że nie muszę o własnych
siłach poruszać się po tym obiekcie. Lepiej nie ryzykować. Jadąc przez długi
korytarz myślałam o tych wszystkich osobach którym nie udało się wyjść z tego
budynku. Przyjeżdżali jak ja, z pewnością że wszystko będzie dobrze a później
po prostu było coraz gorzej i gorzej aż wszystko się skończyło. Przynajmniej w
tym świecie.
Młoda
kobieta jedną ręką otworzyła białe drzwi przewożąc mnie przez próg niewielkiego
pomieszczenia. Pomogła mi przenieść się z plastikowego wózka na podłużne
lekarskie łóżko stojące na środku pomieszczenia. Ten pokój nie różnił się niczym od przypadkowego
pokoju higienistki szkolnej. W zaszklonym regale poukładane były różnej
wielkości gazy, pełno opakowań waty, różnokolorowe strzykawki. Strzykawki.
Poczułam charakterystyczny ucisk w brzuchu. Strach, tak, to chyba tak się
nazywa.
- Dzień
dobry panno..
- Destiny –
odpowiadam lecz mój głos przypominał bardziej pisk niż normalną odpowiedź.
Doktor Marcus, chyba tak się nazywał, wywnioskowałam to z plakietki na jego
białym fartuchu, podszedł do mnie i przykucnął z twarzą na poziomie mojego
czoła. Wpatrywał się chwilę w ranę po czym wstał podchodząc do białej szafki.
Wyjął z niej dwa opakowania gazy i coś co było chyba wodą utlenioną. Odłożył
przyrządy na biurku po czym podszedł do szklanego regału biorąc w dłoń dwa
plastikowe opakowania oraz prawdopodobnie nici. Zerknęłam na dwa opakowania w
jego dłoni.
Igła i
strzykawka.
Igła i
strzykawka.
Igła i
strzykawka.
Oddychaj. To
nic takiego. To tylko Igła i strzykawka. Kurwa. Czuję jak moja twarz blednie a
moje ręce robią się zimne. Mężczyzna zakłada białe rękawiczki po czym otwiera i
namacza gazę w bezbarwnym płynie.
- To może troszkę szczypać. Bądź dzielną
dziewczynką - słyszę jak przez mgłę.
Czuję jakbym miała zaraz znowu zemdleć. Auć! – krzywię się. Zamykam oczy
czekając na koniec tego horroru. Po jakimś czasie przestałam czuć obecność gazy
na moim czole. Powoli otwarłam jedno oko by zobaczyć srebrną igłę zbliżająca
się do mojej twarzy. Wzdrygnęłam się. Lekarz zauważywszy to uśmiechnął się i
powiedział:
- Jeśli
wolisz szyć bez znieczulenia to nie ma problemu – Szyć. Znieczulenie. Igły.
Wszystko wiruje mi przed oczami.
- Jest okej
– piszczę, modląc się o koniec tych męczarni. Ostry przedmiot znalazł się w
samym środku rozcięcia powodując uciążliwe pieczenie.
- Teraz już
z górki – mówi, sama nie wiem dokładnie czy do mnie czy do siebie. Chwycił
niewielką igłę zakładając na nią nitkę.
- Możesz
poczuć delikatne szarpanie. Założymy tylko trzy szwy więc blizna nie powinna
być bardzo widoczna.
Ponownie zamknęłam oczy. O dziwo nic nie
poczułam. Czekałam na znak mężczyzny starając się miarowo oddychać.
- I gotowe –
otwarłam oczy odczuwając wyraźną ulgę. Doktor Marcus zakleił szwy opatrunkiem
oraz poinstruował mnie jak dbać o ranę i za jaki czas mam zgłosić się do
zdjęcia szwów. Gdy tylko skończył podziękowałam i wyszłam z pokoju głośno
zamykając za sobą drzwi. Od razu zobaczyłam przyjaciółki czekające na mnie opierając
się o miętową ścianę.
- I po
wszystkim. Wracajmy do reszty – wzdycham udając że chwilę temu wcale nie
przeżyłam ataku serca.
- Wszystko
dobrze?- pyta Dakota.
- Tak, to
tylko trzy szwy. Przeżyję.
Przeżyję.
A raczej
przeżyłam, przeżyłam ten cholerny, przeklęty dzień. Najchętniej całkowicie
wymazałabym go ze swojej pamięci, jednak już do śmierci przypominać mi o nim
będzie biała kreska nad lewą brwią.
Ubrałam
kurtkę i ruszyłam w stronę wyjścia zaraz za dziewczynami. Skręcając
kilkakrotnie w wyglądające tak samo korytarze doszłyśmy do drzwi. Na dworze
przestało padać, ale w powietrzu wyczuwało się ogromną wilgoć. To jedna z tych
nocy podczas której na spacery wyruszają tylko wampiry Stephenie Meyer bądź
Lisy Smith. Przeczesałam wzrokiem
obskurny parking oraz miejsca wokół niego ale nie dostrzegłam nigdzie czarnego
BMW. Wzdrygnęłam się słysząc stłumiony dźwięk piszczącej opony na mokrym
asfalcie.
- Gdzie
samochód – pytam Dakoty.
- Nie mam
bladego pojęcia – odpowiada a wyraz jej twarzy wcale nie przypomina szczęścia.
Zrobiłam
krok w stronę trzech małych schodków. Prawo, lewo. Gdzie ten cholerny Niall
odjechał. Właśnie sięgałam po telefon do kieszeni kiedy usłyszałam głośne
wibracje w torebce Dakoty. Dziewczyna zdjęła torbę z ramienia przesuwając ją w
zagięcie łokcia. Przeciągnęła srebrny suwak w bocznej kieszonce i wydobyła
czarnego iphona.
- Halo – jej
glos odbił się cichym echem po pustym placu przed nami.
- Tak,
czekamy przed szpitalem ale nigdzie was nie ma.
- Jasnę.. –
zawahała się. – Będziemy za minutę.
Urządzenie
wydało charakterystyczny dźwięk blokady ekranu po czym upadło na dno skórzanej
torby.
- Zaparkowali
poniżej tej drogi – wskazuje na kamienistą uliczkę którą przyjechaliśmy pod
szpital. – Zobaczyli samochód policji i obawiali się że mogłaby do nich zajrzeć.
Nic
dziwnego. Jestem prawie pewna że Niall wypił przynajmniej jedno piwo. A biorąc
również pod uwagę resztę i niepełnoletniego Bena to dobry pomysł by zejść im z
oczu. Zaczęłyśmy schodzić po mokrych kamieniach tworzących bruk ulicy. Co
chwilę traciłam równowagę poślizgująca się jak niezdara. Przerzucałam wzrok z
jednego drzewa na drugie. Dlaczego one wyglądają tak przerażająco? Czuję się
jak główna postać w tanim horrorze. Brakuję tylko rozwścieczonych nietoperzy i
skrzeczących, czarnych kruków. I faceta w masce z piłą mechaniczną. O tak
- śmieję się w duchu.
Nagle
usłyszałam jakieś krzyki przesłonięte szumem ogromnych iglaków. Jak na
zawołanie wszystkie stanęłyśmy w miejscu przewijając oczami z jednej na drugą.
W całkowitej ciszy przyśpieszyłyśmy kroku. Jednak im dalej się posuwałyśmy, tym
głośniejsze stawały się te odgłosy. Bez problemu mogłam wyróżnić już wiązanki
przekleństw. Nie jestem pewna ale wydaje się jak gdyby rozmawiała ze sobą jakaś
grupa mężczyzn. Może to jacyś kibice przeciwnych drużyn, którzy przypadkiem
spotkali się na ulicy? Sama nie wiem, ale na pewno wolałabym się stąd jak
najszybciej wynosić. Maszerowałyśmy równym krokiem starając nie skupiać się na
coraz wyraźniejszych krzykach. Gdy już prawie zeszłyśmy na sam dół, głosy
ucichły. Nie przerywając kroku odetchnęłyśmy z ulgą. Duże prawdopodobieństwo że
to naprawdę byli kibice. Możliwe że przepędziła ich policja. Tak, to
najbardziej prawdopodobne. Zrobiłam parę kroków kiedy stanęłam jak wryta
sparaliżowana strachem. Moje uszy znowu usłyszały nieprzyjemny pisk, ale dużo
bliżej, tak jak gdyby zaraz obok mnie. Zauważyłam jasne światło przedzierające
się przez gałęzie drzew rosnących na zakręcie drogi. Robiło się coraz
jaśniejsze, aż w ciągu kilku sekund rozpędzony pojazd sunął prosto w naszą stronę.
Jego lampy raziły mnie w twarz, powodując jeszcze większe ogłupienie. Coś w
głowie kazało mi się odsunąć ale stopy nie chciały oderwać się od ziemi. To wszystko
trwało dosłownie pięć sekund. Coś ciężkiego uderzyło we mnie z ogromnym impetem
strącając mnie jak pionek do gry w zarośnięte pobocze. Moje spodnie nabierały
wody z grząskiego podłoża niczym gąbka. Podniosłam głowę by zobaczyć czarny, sportowy samochód biorący ostry
zakręt w miejscu gdzie jeszcze sekundę temu stałam.
I znowu
pisk.
Chcę zatkać
uszy ale wszystko dzieje się za szybko. Samochód mrugając światłami po moich
oczach zmienia swoja pozycje o 180 stopni zostawiając po sobie smród palonej opony.
Spojrzałam w
przednią szybę i zamarłam. Chciałam coś powiedzieć ale nie mogłam. To on. To
Liam.
Kierowca nie
przejmując się zupełnie trójką dziewczyn które ledwo uszły z życiem docisnął
pedał gazu odjeżdżając. Patrzyłam ślepo w oddalające się czerwone światełka.
Moja głowa nie była jeszcze na to gotowa. Wszystko działo się za szybko i za
intensywnie. Minęła jakaś minuta zanim doszło do mnie co tak naprawdę się
stało. Z przeciwnej strony nadbiegła Lucy panicznie lustrując mnie i Dakotę.
Dakota! Szybko podnoszę się z ziemi podając zabłoconą dłoń przyjaciółce.
- O mój
boże, Dakota! Nic ci nie jest, uratowałaś mi dupę - krzyczę ciągnąc za jej
rękę.
- Wszystko
gra, nic mi nie jest – otrzepuje spodnie z liści i trawy.
- Co za
prostak – syczę kopiąc w największy kamień jaki udało mi się dostrzec.
Zanim
którakolwiek zdążyła cokolwiek odpowiedzieć z naprzeciwka nadjechało znajome
czarne BMW. Ben wyskoczył z samochodu podbiegając do nas.
- Cholera,
nic wam nie jest? Ten palant prawie skasował nasze auto! – krzyczy na cały
głos. – Niech go diabli! Wsiadajcie do samochodu. Lepiej się stąd zwijajmy.
Na szczęście
o własnych siłach podeszłyśmy do drzwiczek. Dakota usiadła z przodu, a ja z
Lucy koło Bena na tylnych siedzeniach. Niall wykonał sprawny manewr ustawiając samochód
w odpowiednim kierunku. Pokonaliśmy zakręt wjeżdżając na dobrze oświetloną
drogę prowadzącą do Londynu. Według mojego telefonu było po 22. Dawno nie
czułam się tak wyczerpana. Zwinęłam się w kulkę na siedzeniu. Słuchałam jak
pozostali komentowali zachowanie kierowcy.. Liama. Jak ktoś tak pomocny z
jednej strony mógł zrobić coś takiego? Może to wcale nie był on? Może to mój
zdezorientowany i przemęczony mózg płata
mi figle? Nie mam siły o tym myśleć, chcę zamknąć oczy i obudzić się dopiero w
domu. Staram się myśleć o czymś pozytywnym. Nie minęło nawet 10 minut aż
odpłynęłam.
(BARDZO mi zależało żeby dodać rozdział jeszcze dzisiaj, a że miałam problem z internetem dodaję dopiero teraz. Miał być on dłuższy ale nie mam już siły sprawdzać, ponieważ teraz wróciłam do domu. Dodam tą stronę do następnego, więc będzie on dłuższy. Mam nadzieję że nie będzie wielu błędów, ale naprawdę wszystko było dzisiaj bardzo szalone!)
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Co prawda nie pierwsza ale co tam ważne że rozdział przeczytałam i w ogóle. Rozdział jak zawsze boski :D Życzę weny i czekam na następny ;*
OdpowiedzUsuńPS. Proponuję, żebyś włączyła możliwość dodawania komentarzy anonimowo.
OdpowiedzUsuńZostałaś nominowana do Liebster Award :) Gratulacje!
OdpowiedzUsuńWięcej informacji tutaj:http://jeden-moment-1d.blogspot.com/
AAAAAAAA JAK MOŻNA MIEĆ TAKIEGO PECHA ?! ;D
OdpowiedzUsuńNaprawdę można być taką niezdarą ? ;D Uwielbiam ją ! Czekam na następny rozdział <3 A przy okazji nominowałam Cię do Liebster Award ;) troubleswithastranger.blogspot.com