niedziela, 15 lutego 2015

ROZDZIAŁ 2

Idę wzdłuż oświetlonego chodnika. Dotykam opuszkami palców chropowatych murów budynków które mijam. Wyciągam telefon poprawiając czerwoną szminkę na moich ustach. Głośno stukam obcasami o szare płyty chodnikowe. Wieczór jest na tyle ciepły że wystarcza mi tiulowa czarna koszula. Słyszę jak srebrne zwisające łańcuszki moich kolczyków ocierają się o siebie wydając charakterystyczny dźwięk. Spoglądam w niebo. Znad wysokiej budowli wyłania się ogromny, jasny księżyc, rozjaśniający chmury wokół siebie. Spada na mnie srebrzysta poświata dodając każdemu mojemu ruchowi wdzięku. Robię zgrabny piruet owijając rękę wokół latarni ulicznej. Nagle ktoś podbiega do mnie od tyłu, zakrywając swoimi dużymi dłońmi moje oczy. Dobrze wiem kto stoi za mną, nie muszę się na tym zastanawiać. Odwracam się przyciskając swoje usta do jego. Serce zaczyna bić mi coraz mocniej. On podsadza mnie na ceglany murek nie przerywając pocałunku. Przeczesuję dłonią jego kasztanowe włosy a on przyciąga mnie do siebie. Odsuwamy się od siebie by zaczerpnąć powietrza. Przysuwam usta do jego ucha i szepczę
- Liam.
- Nareszcie się obudziłaś! – krzyczy.
- Że co? – obraz brązowookiego mężczyzny zaczyna się zacierać aż całkowicie niknie mi sprzed oczu. Podnoszę powoli jedną powiekę, od razu zamykając ją ponownie. Po chwili powtórzyłam tą czynność jednak z dwoma powiekami. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do poświaty zachodzącego słońca którą wszystko było oblane, zobaczyłam zatroskaną twarz Lucy zwisająca nade mną jak w słabych amerykańskich komediach.
- Tak się o ciebie bałam! Wszyscy baliśmy! Niezłego stracha nam napędziłaś – panikuje Lucy. Mogę przysiądź że jej głos brzmi tak jak gdyby właśnie skończyła płakać. Próbuję się lekko podnieść lecz od razu rezygnuję z tej próby. Moja głowa. Kurwa mać. Podnoszę dłoń by zasłonić źródło uciążliwego światła. Od zaraz na nią spoglądam czując pod palcami mokrą substancję. Krew. Pięknie. Dakota pomaga mi usiąść a potem wstać. Nadal czułam w swoim organizmie duży wpływ alkoholu ale nie to było najgorsze.
- Musiałaś nieźle przywalić o jakiś kamień – mówi Will pochylając się na poziom mojej twarzy. Delikatnie dotyka rany na czole na co się krzywię. – Będzie trzeba szyć. Po drodze wstąpimy do szpitala.
Cudownie. Naprawdę cudownie. Za radą Caroline wyjęłam telefon z kieszeni wykręcając numer do mamy.
- Halo? Cześć mamo.
Tak wszystko jest okej. Naprawdę świetnie się bawiliśmy – kłamię.
Nie byłoby problemu jeśli przenocowałabym u Dakoty? Lucy też tam nocuje. Na drodze są straszne korki więc do Londynu dotrzemy pewnie dopiero za parę godzin i nie chcę fatygować Nialla by jechał kolejne kilometry by mnie odwieść.
Pewnie, będę pamiętać. Dziękuję, dobranoc – rozłączam się wypuszczając głośno powietrze.
- Załatwione – bąkam. Nie mam pojęcia co mogłabym powiedzieć więc po prostu przemilczę całe moje dzisiejsze zachowanie. I tak jest już maksymalnie niezręcznie. Przynajmniej dla mnie. Zza drzewa wyłoniła się Kim podając mi jednorazowy kubek pełen gorącej kawy z automatu.
- Trzymaj – mówi . Nie wyczułam w jej glosie jakiegokolwiek sarkazmu bądź ironii ale mimo to niepewnie tylko się uśmiechnęłam.
- Trzeba się zbierać. Na szczęście najbliższy szpital jest jedyne 20 minut drogi stąd – informuje Will trzymając w ręku czarną nawigację. Wszyscy zaczęli wsiadać do samochodu. Lucy pomogła mi przejść do przednich drzwi zupełnie jak gdybym straciła właśnie obie nogi. Czułam się straszliwie upokorzona ale starałam się o tym nie myśleć. Znakomicie, przegapiłam koncert Sama. Ten dzień to jeden wielki koszmar. Nie wiem co musiałoby się stać by jeszcze bardziej go pogorszyć. Jechaliśmy dość zatłoczoną drogą. Deszcz zaczął  dudnić o dach samochodu i spływać strugami po szybach. Wpatrywałam się w malutkie kropelki łączące się w długie nitki. Głowa zaczynała boleć mnie coraz bardziej co uznałam za zły znak. W między czasie dopiłam swoją kawę i robiłam dosłownie wszystko by wytrzeźwieć. To nie byłoby dla mnie zbyt korzystne gdyby lekarz zadzwonił na policję. Z drugiej strony.. dzisiaj naprawdę już nic mnie nie zdziwi. Po około 25 minutach od wyjechania, Niall skręcił w zacienioną wyboistą uliczkę prowadząca do szpitala. W praktycznie całkowitych ciemnościach nie widziałam niczego poza oświetlanymi przez BMW znakami drogowymi. Zaczęłam myśleć co dzisiaj tak naprawdę się wydarzyło. Alkohol w większej ilości wydostał się już z mojego organizmu, co pozwalało mi w miarę trzeźwo myśleć. Ten facet. To było naprawdę dziwne. Pojawił się znikąd akurat kiedy potknęłam się o własne nogi. I dlaczego on mi się śnił? Naprawdę musiałam mocno uderzyć się w głowę. Nie ma innego wytłumaczenia. Głośno wypuszczam powietrze z płuc zamykając oczy. I tak prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Poza tym to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Prawda?
- Jesteśmy, to chyba tutaj -  z zamyślenia wyrwał mnie Niall. Wyjrzałam za okno. Rzeczywiście, przed nami stał oszklony budynek z charakterystycznymi, szpitalnymi zasłonami w oknach. Na szczycie budowli widniał granatowy neon z pełną nazwą jednostki. Otworzyłam drzwi pozwalając zimnemu powietrzu uderzyć w moje ciało. Od razu lepiej. Z tylnego siedzenia wygramoliła się Dakota a zaraz za nią Lucy trzymająca moją parkę. Narzuciła mi ją na ramiona po czym chwyciła pod ramię. Sama nie wiem czy z obawy przed ponownym upadkiem czy dlatego że obawia się reakcji personelu na mój chwiejny krok. Podeszłyśmy do samo przesuwnych drzwi po czym weszłyśmy do środka. Wszystko było zadbane i utrzymane w nowoczesnym stylu. Dakota poleciła nam usiąść na plastikowych krzesełkach wmontowanych w ścianę kiedy ona podeszła do pielęgniarki poinformować o moim wypadku. Po około pięciu minutach była już przy mnie sadzając mnie na czarny wózek. Czy to naprawdę jest konieczne? Przecież to tylko rana głowy. Może z jednej strony i lepiej że nie muszę o własnych siłach poruszać się po tym obiekcie. Lepiej nie ryzykować. Jadąc przez długi korytarz myślałam o tych wszystkich osobach którym nie udało się wyjść z tego budynku. Przyjeżdżali jak ja, z pewnością że wszystko będzie dobrze a później po prostu było coraz gorzej i gorzej aż wszystko się skończyło. Przynajmniej w tym świecie.
Młoda kobieta jedną ręką otworzyła białe drzwi przewożąc mnie przez próg niewielkiego pomieszczenia. Pomogła mi przenieść się z plastikowego wózka na podłużne lekarskie łóżko stojące na środku pomieszczenia. Ten  pokój nie różnił się niczym od przypadkowego pokoju higienistki szkolnej. W zaszklonym regale poukładane były różnej wielkości gazy, pełno opakowań waty, różnokolorowe strzykawki. Strzykawki. Poczułam charakterystyczny ucisk w brzuchu. Strach, tak, to chyba tak się nazywa.
- Dzień dobry panno..
- Destiny – odpowiadam lecz mój głos przypominał bardziej pisk niż normalną odpowiedź. Doktor Marcus, chyba tak się nazywał, wywnioskowałam to z plakietki na jego białym fartuchu, podszedł do mnie i przykucnął z twarzą na poziomie mojego czoła. Wpatrywał się chwilę w ranę po czym wstał podchodząc do białej szafki. Wyjął z niej dwa opakowania gazy i coś co było chyba wodą utlenioną. Odłożył przyrządy na biurku po czym podszedł do szklanego regału biorąc w dłoń dwa plastikowe opakowania oraz prawdopodobnie nici. Zerknęłam na dwa opakowania w jego dłoni.
Igła i strzykawka.
Igła i strzykawka.
Igła i strzykawka.
Oddychaj. To nic takiego. To tylko Igła i strzykawka. Kurwa. Czuję jak moja twarz blednie a moje ręce robią się zimne. Mężczyzna zakłada białe rękawiczki po czym otwiera i namacza gazę w bezbarwnym płynie.
-  To może troszkę szczypać. Bądź dzielną dziewczynką  - słyszę jak przez mgłę. Czuję jakbym miała zaraz znowu zemdleć. Auć! – krzywię się. Zamykam oczy czekając na koniec tego horroru. Po jakimś czasie przestałam czuć obecność gazy na moim czole. Powoli otwarłam jedno oko by zobaczyć srebrną igłę zbliżająca się do mojej twarzy. Wzdrygnęłam się. Lekarz zauważywszy to uśmiechnął się i powiedział:
- Jeśli wolisz szyć bez znieczulenia to nie ma problemu – Szyć. Znieczulenie. Igły. Wszystko wiruje mi przed oczami.
- Jest okej – piszczę, modląc się o koniec tych męczarni. Ostry przedmiot znalazł się w samym środku rozcięcia powodując uciążliwe pieczenie.
- Teraz już z górki – mówi, sama nie wiem dokładnie czy do mnie czy do siebie. Chwycił niewielką igłę zakładając na nią nitkę.
- Możesz poczuć delikatne szarpanie. Założymy tylko trzy szwy więc blizna nie powinna być bardzo widoczna.
 Ponownie zamknęłam oczy. O dziwo nic nie poczułam. Czekałam na znak mężczyzny starając się miarowo oddychać.
- I gotowe – otwarłam oczy odczuwając wyraźną ulgę. Doktor Marcus zakleił szwy opatrunkiem oraz poinstruował mnie jak dbać o ranę i za jaki czas mam zgłosić się do zdjęcia szwów. Gdy tylko skończył podziękowałam i wyszłam z pokoju głośno zamykając za sobą drzwi. Od razu zobaczyłam przyjaciółki czekające na mnie opierając się o miętową ścianę.
- I po wszystkim. Wracajmy do reszty – wzdycham udając że chwilę temu wcale nie przeżyłam ataku serca.
- Wszystko dobrze?- pyta Dakota.
- Tak, to tylko trzy szwy. Przeżyję.
Przeżyję.
A raczej przeżyłam, przeżyłam ten cholerny, przeklęty dzień. Najchętniej całkowicie wymazałabym go ze swojej pamięci, jednak już do śmierci przypominać mi o nim będzie biała kreska nad lewą brwią.
Ubrałam kurtkę i ruszyłam w stronę wyjścia zaraz za dziewczynami. Skręcając kilkakrotnie w wyglądające tak samo korytarze doszłyśmy do drzwi. Na dworze przestało padać, ale w powietrzu wyczuwało się ogromną wilgoć. To jedna z tych nocy podczas której na spacery wyruszają tylko wampiry Stephenie Meyer bądź Lisy Smith. Przeczesałam  wzrokiem obskurny parking oraz miejsca wokół niego ale nie dostrzegłam nigdzie czarnego BMW. Wzdrygnęłam się słysząc stłumiony dźwięk piszczącej opony na mokrym asfalcie.
- Gdzie samochód – pytam Dakoty.
- Nie mam bladego pojęcia – odpowiada a wyraz jej twarzy wcale nie przypomina szczęścia.
Zrobiłam krok w stronę trzech małych schodków. Prawo, lewo. Gdzie ten cholerny Niall odjechał. Właśnie sięgałam po telefon do kieszeni kiedy usłyszałam głośne wibracje w torebce Dakoty. Dziewczyna zdjęła torbę z ramienia przesuwając ją w zagięcie łokcia. Przeciągnęła srebrny suwak w bocznej kieszonce i wydobyła czarnego iphona.
- Halo – jej glos odbił się cichym echem po pustym placu przed nami.
- Tak, czekamy przed szpitalem ale nigdzie was nie ma.
- Jasnę.. – zawahała się. – Będziemy za minutę.
Urządzenie wydało charakterystyczny dźwięk blokady ekranu po czym upadło na dno skórzanej torby.
- Zaparkowali poniżej tej drogi – wskazuje na kamienistą uliczkę którą przyjechaliśmy pod szpital. – Zobaczyli samochód policji i obawiali się że mogłaby do nich zajrzeć.
Nic dziwnego. Jestem prawie pewna że Niall wypił przynajmniej jedno piwo. A biorąc również pod uwagę resztę i niepełnoletniego Bena to dobry pomysł by zejść im z oczu. Zaczęłyśmy schodzić po mokrych kamieniach tworzących bruk ulicy. Co chwilę traciłam równowagę poślizgująca się jak niezdara. Przerzucałam wzrok z jednego drzewa na drugie. Dlaczego one wyglądają tak przerażająco? Czuję się jak główna postać w tanim horrorze. Brakuję tylko rozwścieczonych nietoperzy i skrzeczących, czarnych kruków. I faceta w masce z piłą mechaniczną. O tak -  śmieję się w duchu.
Nagle usłyszałam jakieś krzyki przesłonięte szumem ogromnych iglaków. Jak na zawołanie wszystkie stanęłyśmy w miejscu przewijając oczami z jednej na drugą. W całkowitej ciszy przyśpieszyłyśmy kroku. Jednak im dalej się posuwałyśmy, tym głośniejsze stawały się te odgłosy. Bez problemu mogłam wyróżnić już wiązanki przekleństw. Nie jestem pewna ale wydaje się jak gdyby rozmawiała ze sobą jakaś grupa mężczyzn. Może to jacyś kibice przeciwnych drużyn, którzy przypadkiem spotkali się na ulicy? Sama nie wiem, ale na pewno wolałabym się stąd jak najszybciej wynosić. Maszerowałyśmy równym krokiem starając nie skupiać się na coraz wyraźniejszych krzykach. Gdy już prawie zeszłyśmy na sam dół, głosy ucichły. Nie przerywając kroku odetchnęłyśmy z ulgą. Duże prawdopodobieństwo że to naprawdę byli kibice. Możliwe że przepędziła ich policja. Tak, to najbardziej prawdopodobne. Zrobiłam parę kroków kiedy stanęłam jak wryta sparaliżowana strachem. Moje uszy znowu usłyszały nieprzyjemny pisk, ale dużo bliżej, tak jak gdyby zaraz obok mnie. Zauważyłam jasne światło przedzierające się przez gałęzie drzew rosnących na zakręcie drogi. Robiło się coraz jaśniejsze, aż w ciągu kilku sekund rozpędzony pojazd sunął prosto w naszą stronę. Jego lampy raziły mnie w twarz, powodując jeszcze większe ogłupienie. Coś w głowie kazało mi się odsunąć ale stopy nie chciały oderwać się od ziemi. To wszystko trwało dosłownie pięć sekund. Coś ciężkiego uderzyło we mnie z ogromnym impetem strącając mnie jak pionek do gry w zarośnięte pobocze. Moje spodnie nabierały wody z grząskiego podłoża niczym gąbka. Podniosłam głowę by zobaczyć  czarny, sportowy samochód biorący ostry zakręt w miejscu gdzie jeszcze sekundę temu stałam.
I znowu pisk.
Chcę zatkać uszy ale wszystko dzieje się za szybko. Samochód mrugając światłami po moich oczach zmienia swoja pozycje o 180 stopni zostawiając po sobie smród palonej opony.
Spojrzałam w przednią szybę i zamarłam. Chciałam coś powiedzieć ale nie mogłam. To on. To Liam.
Kierowca nie przejmując się zupełnie trójką dziewczyn które ledwo uszły z życiem docisnął pedał gazu odjeżdżając. Patrzyłam ślepo w oddalające się czerwone światełka. Moja głowa nie była jeszcze na to gotowa. Wszystko działo się za szybko i za intensywnie. Minęła jakaś minuta zanim doszło do mnie co tak naprawdę się stało. Z przeciwnej strony nadbiegła Lucy panicznie lustrując mnie i Dakotę. Dakota! Szybko podnoszę się z ziemi podając zabłoconą dłoń przyjaciółce.
- O mój boże, Dakota! Nic ci nie jest, uratowałaś mi dupę - krzyczę ciągnąc za jej rękę.
- Wszystko gra, nic mi nie jest – otrzepuje spodnie z liści i trawy.
- Co za prostak – syczę kopiąc w największy kamień jaki udało mi się dostrzec.
Zanim którakolwiek zdążyła cokolwiek odpowiedzieć z naprzeciwka nadjechało znajome czarne BMW. Ben wyskoczył z samochodu podbiegając do nas.
- Cholera, nic wam nie jest? Ten palant prawie skasował nasze auto! – krzyczy na cały głos. – Niech go diabli! Wsiadajcie do samochodu. Lepiej się stąd zwijajmy.

Na szczęście o własnych siłach podeszłyśmy do drzwiczek. Dakota usiadła z przodu, a ja z Lucy koło Bena na tylnych siedzeniach. Niall wykonał sprawny manewr ustawiając samochód w odpowiednim kierunku. Pokonaliśmy zakręt wjeżdżając na dobrze oświetloną drogę prowadzącą do Londynu. Według mojego telefonu było po 22. Dawno nie czułam się tak wyczerpana. Zwinęłam się w kulkę na siedzeniu. Słuchałam jak pozostali komentowali zachowanie kierowcy.. Liama. Jak ktoś tak pomocny z jednej strony mógł zrobić coś takiego? Może to wcale nie był on? Może to mój zdezorientowany i  przemęczony mózg płata mi figle? Nie mam siły o tym myśleć, chcę zamknąć oczy i obudzić się dopiero w domu. Staram się myśleć o czymś pozytywnym. Nie minęło nawet 10 minut aż odpłynęłam.

(BARDZO mi zależało żeby dodać rozdział jeszcze dzisiaj, a że miałam problem z internetem dodaję dopiero teraz. Miał być on dłuższy ale nie mam już siły sprawdzać, ponieważ teraz wróciłam do domu. Dodam tą stronę do następnego, więc będzie on dłuższy. Mam nadzieję że nie będzie wielu błędów, ale naprawdę wszystko było dzisiaj bardzo szalone!)
CZYTASZ=KOMENTUJESZ

4 komentarze:

  1. Co prawda nie pierwsza ale co tam ważne że rozdział przeczytałam i w ogóle. Rozdział jak zawsze boski :D Życzę weny i czekam na następny ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. PS. Proponuję, żebyś włączyła możliwość dodawania komentarzy anonimowo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostałaś nominowana do Liebster Award :) Gratulacje!
    Więcej informacji tutaj:http://jeden-moment-1d.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. AAAAAAAA JAK MOŻNA MIEĆ TAKIEGO PECHA ?! ;D
    Naprawdę można być taką niezdarą ? ;D Uwielbiam ją ! Czekam na następny rozdział <3 A przy okazji nominowałam Cię do Liebster Award ;) troubleswithastranger.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń